Przepisy

piątek, 8 kwietnia 2016

Wyznaczmy sobie cel!


Nie zdawałam sobie nigdy sprawy z tego, jak ważne w życiu mieć jakiś cel.

I to nie jeden. Oczywiście można mieć ten najważniejszy, główny. Ale dobrze mieć jeszcze kilka mniejszych, które pomogą napędzać codzienny motorek działania.

Pewnie każdy z nas ma chyba w życiu cel założenia rodziny, posiadania własnego lokum, wielkiej miłości. To chyba wynika z naszej natury (choć daleka jestem od generalizowania, oczywiście nie wszyscy muszą pójść tą drogą). Ale chyba większe znaczenie dla naszego rozwoju, nie tylko wewnętrznego, mają te właśnie malutkie cele, malutkie mety do których biegniemy każdego dnia.

I nie ważne czy jest to nowa para butów, nowy samochód, czy zrzucenie zbędnych kilogramów. Posiadanie jakieś swojej małej misji pozwala nam każdego dnia skupiać się na tym, co jeszcze powinniśmy zrobić, żeby być bliżej naszego wymarzonego punktu na mapie.

Wydaje mi się, że takie małe cele trzeba dobierać sobie rozsądnie. Wbrew pozorom to nie jest takie proste jakby się wydawało. Jeśli marzymy o nowym super samochodzie, to oczywiście możemy do tego dążyć, ale musimy też sobie wyznaczyć realny czas na jego realizację. Lepiej skupić się na celach mniejszych, bardziej osiągalnych, ale takich, które byłyby fajnym i motywującym wyzwaniem.

Mnie zawsze takie cele motywowały, dawały energii do planowania, działania i realizacji. Wydaje mi się, że dążenie do czegoś uczy nas systematyczności, cierpliwości i doceniania nawet najmniejszych kroków, które zbliżają nas do mety.  A to składa się na małe radości każdego dnia. A przecież o to chodzi. Bo zawsze uważałam (i nie jest to utarty slogan z kartki kalendarza kuchennego), że na całość naszego szczęścia w życiu składają się codzienne małe radości. Nie oszczędzajmy ich sobie.
I tutaj po raz kolejny ważną rolę odgrywa motywacja. Bez niej, mało który cel uda się osiągnąć, a jeśli już będzie on bardziej „wymęczony” niż „wypracowany”. Nie zniechęcajmy się tym, że nie udaje nam się osiągać wymarzonego rezultatu już po tygodniu. Realizacja czasem musi potrwać, ale za to rezultat będzie dla nas bardziej zadowalający. A wtedy podróż w wymarzone miejsce, czy nowy wynik w treningu sportowym wynagrodzi nam wkład jaki włożyliśmy w realizację swojego celu. A następny przyjdzie już łatwiej. Serio.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Weekend i co dalej...?

Ech, ciężki tydzień. Sporo załatwień, praca, codzienne treningi. Ale czuję przypływ mocy! Determinacja jest, motywacja także, będzie dobrze! Do wakacji pozostało 9,5 tygodnia. Trzeba konkretnie zacisnąć pasa i popracować nad sobą.
Dziś nowy tydzień, nowe wyzwania, nowe pomysły. Weekend był bardzo spokojny, powiedziałabym wręcz relaksacyjny. Pojechaliśmy do mamy, pogoda dopisywała. Nie sądziłam, że po intensywnym tygodniu dwa niecałe dni zupełnego oderwania tak błogo mogą wpłynąć na umysł człowieka. I nie tylko… Jeden dzień regeneracji sprawił, że wczoraj z podwójną mocą kopytka rwały się do treningu.
Fajnie mieć takie miejsce, gdzie człowiek jest z dala od wszystkiego, co otacza go na co dzień. To takie skuteczny reset i podładowanie baterii przed kolejnym tygodniem pełnym wyzwań i załatwień. Ogród usiany był moimi ukochanymi fiołkami, które pachniały tak, jak lubię najbardziej: świeżo, słodko i domowo. Stokrotek też było pełno, ale te już nie pachną tak jak moje fiołki. Pewnie jak przyjadę następnym razem, już ich nie będzie. Na pewno jednak zakwitną drzewa i będzie można już spokojnie wyciągnąć leżaczek i pod drzewkiem poczytać książkę pijąc pyszną kawkę. Oj, nie mogę się doczekać!

Wracało się ciężko… Jak zawsze. Ale dobry film i miękka sofa na naszym poddaszu troszkę wynagrodziły moją tęsknotę za domkiem.
Póki co, trzeba powalczyć w biurze. Dziś jestem sama na posterunku, więc spodziewam się zmasowanego ataku ze strony „wroga”. Oby nie, nie mam nic do poniedziałków, ale wolałabym, żeby ten dzisiejszy był spokojny… Po takim weekendzie, aż się prosi…

poniedziałek, 28 marca 2016

Moim zdaniem: "Garść pierników i szczypta miłości"

Święta Wielkanocne dobiegają końca, a ja, tak jak sobie zaplanowałam, spędziłam je leniwie z książką w ręku. I tym właśnie dziś chciałabym się podzielić.

Książka nosi tytuł: "Garść pierników i szczypta miłości"i jest autorstwa Natalii Sońskiej.



Przyznam szczerze, że sięgnęłam po nią zupełnie przypadkiem. Uwagę moją przykuła śliczna okładka z moim ulubionym motywem ciepłych skarpet i kubka gorącej kawy.
Z opisu wynikało, że książka będzie lekka, łatwa i przyjemna, a takiej właśnie teraz poszukiwałam. Zmęczona kryminałami, którymi w ostatnim czasie dużo się karmiłam, postanowiłam przeczytać coś bardzo "babskiego" i wręcz przesłodzonego. Nie rozczarowałam się.

Na początku nie byłam przekonana do jej charakteru. Polskie nazwiska zagmatwane relacje międzyludzkie - po przedawkowaniu skandynawskich dreszczowców, byłam przyzwyczajona do czegoś innego.

W skrócie: jest to historia młodej, otoczonej mężczyznami dziewczyny pracującej w redakcji, która w przypadkowych okolicznościach poznaje miłość swojego życia. Mężczyzna nie od razu przypada jej jednak do gustu...

Z każdym kolejnym rozdziałem, książka nabierała rozpędu. Dialogi nie były zbyt skomplikowane, co przeszkadzało mi na początku, ale to nadawało książce oczekiwanej przeze mnie lekkości. Przestałam się więc czepiać. Historia prosta, momentami bardzo przewidywalna, bez drastycznych zwrotów akcji. Niektóre sytuacje biurowe troszkę przerysowane i wydawać by się mogło, że nie miałyby prawa bytu w naszej polskiej rzeczywistości, ale przecież to książka - te chyba rządzą się innymi prawami.

Jak na romansidło przystało, było w niej wiele miłosnych uniesień, czułych słów i wręcz cukierkowej atmosfery, ale ja akurat do takich scen mam słabość. Wolę je od przepełnionych smutkiem opisów kolejnych tragedii. Przecież tyle tego wokoło. Po co się karmić nieszczęściami jeszcze w książkach?
Postacie ciekawie opisane, choć wszystkie wykreowane raczej na przebojowe i z charakterem. Momentami nasuwało mi się porównanie do Christiana Greya, ale tylko chwilę. Zakończenie bardzo przewidywalne, jak zawsze w książkach o miłości.

Podsumowując, pomimo zimowo-świątecznego klimatu, książka idealnie nadawałaby się na wakacyjny wyjazd, Wielkanoc na kanapie, czy po prostu wieczorny relaks z kubkiem ciepłego kakao.
Przeczytałam ją w trzy dni (364 strony) i mogę polecić wszystkim, którzy faktycznie szukają czegoś łatwego, lekkiego i przyjemnego, bez dreszczyku negatywnych emocji, za to z romantyczną nutką pierników w tle. Słodko i romantycznie.

Moja ocena  3,5/5

sobota, 26 marca 2016

Przedświąteczna apokalipsa

No właśnie. Wielkanoc.

Nie da się nie zauważyć, że nadchodzi, bo po tym co zaobserwować można na parkingach sklepowych czy na targowiskach, mogłoby się wydawać, że zbliża się apokalipsa zombie, albo inna globalna zagłada.

Naprawdę... Obserwuje i nadziwić się nie mogę. Rozumiem - większe zakupy, ale nie sześciokrotność codziennych. To, z jakimi zawartościami koszyków ludzie wyjeżdżają z hipermarketów przechodzi moje wyobrażenie świątecznego obżarstwa. 
Myślę zawsze wtedy - czy taki pan/pani Iks w te (jakby na to nie patrzeć) dwa dni świąt zamierza siedzieć (tudzież leżeć) i jeść, jeść, jeść i jeść? A kiedy pójdzie w odwiedziny do rodziny, żeby spalić nabyte w czasie świątecznego obiadu kalorie, to co będzie tam robić? Jeść? No a jakże!
Nie sądzę.
Widzę, że hasło "święta" wzbudza w przeciętnym konsumencie potrzebę gromadzenia zapasów, jakby jutra miało nie być. Oczywiście, nie łudzę się, że to wszystko zostanie przejedzone (a jeśli tak to gratuluję pojemności żołądka). Najczęściej spora część tego przedświątecznego szału wyląduje potem w koszu. No, bo ile dni z rzędu można jeść tą samą sałatkę warzywną?
Przed świętami: Nie ruszaj, bo to na święta! W ostatni dzień świąt: Jedz, bo się zmarnuje! I tak w kółko, w każdym domu...

Podobna fascynację wzbudza we mnie fenomen przedświątecznego mycia okien. Nie istotnym jest, czy są brudne. Ważnym jest, żeby na święta zostały umyte.  Małe znaczenie ma, że plucha, że zimno, że śnieg leży na chodniku. Na Wielkanoc okna muszą być czyste! Choćby trzeba to było przypłacić zdrowiem, grypą lub zakwasami przez kolejne (świąteczne) dni, tradycji powinno stać się za dość...
Wielokrotnie, jako dziecko patrzyłam na zabiegana mamę, która później przy świątecznym stole narzekała tylko jak bardzo musiała się napracować i ile dni wcześniej musiała rozpocząć przygotowania. Zawsze interesowało mnie słowo "musiała". Czy nie powinno zostać zastąpione przez "chciała"?

Nie wiem, może ja jestem z innej planety, może nawet z innej epoki. Ale mnie wydawało się zawsze, że w świętach chodzi o atmosferę, odpoczynek, o obiad i śniadanie w gronie rodzinnym (i nie mam tu na myśli obżarstwa czy 10-daniowej uczty, na którą trzeba wykupić pół Oszona, czy Teskacza).

Cóż, może się mylę.

W każdym razie, dla wszystkich pochłoniętych szałem i dla tych bardziej z dystansem: WESOŁYCH! Tak po prostu...


środa, 23 marca 2016

O motywacji słów kilka…

Nie wiem, czy ludzie zdają sobie sprawę z tego jak ważna w życiu jest motywacja. Powiedziałabym, że odgrywa kluczową rolę w dążeniu do jakiejkolwiek poprawy stanu obecnego. I to w różnych dziedzinach. Nie tylko w diecie, ćwiczeniach, ale też w pracy, związku i innych bardziej przyziemnych sferach naszego świata.

Co tak naprawdę nas motywuje i jak się zmotywować, żeby to dało efekt? 
Ekspertem nie jestem i mądrzyć się tutaj nie zamierzam. Mogę powiedzieć jak to z tym jest u mnie.
Wydaje mi się, że każdego z nas motywuje coś innego. Każdy ma inny punkt odniesienia i innych poziom z którego startuje. 

Kiedy zaczynałam przygodę z dieta i ćwiczeniami, wiedziałam, że bez motywacji nie ma co się do tego zabierać. Bez motywacji odpuszczę.

W tym wyzwaniu bardzo pomogły mi różne artykuły, zdjęcia „przed” i „po”, fotografie dziewczyn, które już pewną drogę mają za sobą. To daje naprawdę niesamowitego kopa. No, bo skoro im się udało, to znaczy, że każdemu może się udać! Na szczęście mam w sobie taki ciekawy gen, który nie pozwala mi zaprzepaścić tego co już udało mi się osiągnąć. Kiedy miałam za sobą pierwsze dwa miesiące ćwiczeń, myślałam sobie: „Przecież już tyle wytrzymałam! Nie odpuszczę teraz, bo szkoda mi tego, co już mam!”. I to właśnie działa na mnie super.

Kiedy spadnie chociaż kilogram, wtedy zaczyna być dużo łatwiej, bo motywacja sama pcha się do głowy. Tylko, że kilogramy nie spadają od razu i właśnie w pierwszym etapie motywacja jest tak bardzo istotna. Zawsze powtarzam sobie, że małymi kroczkami, ale do przodu. Progres jest najlepszą motywacją!

Kiedy to nie wystarczy, przydaje się wtedy taka osoba obok, która „kopnie Cię” w tyłek słowami otuchy. Czasem taki kop jest lepszy niż przysłowiowe głaskanie po głowie. Kiedy jest słabszy dzień, kiedy jest leń, kiedy pada, kiedy się nie chce, kiedy nie, bo nie… Wtedy taka osoba powinna zaszczepić w nas odrobinę mocy. Mnie Pitek zawsze motywował, zawsze wspierał w walce z samą sobą i teraz wiem, jak dużą rolę odegrało i nadal odgrywa w mojej przygodzie z fitnessem. Ja tez zawsze staram się go dopingować i wspierać. Nie wiem, jak mi to wychodzi…

Podsumowując, każdy musi znaleźć sobie swoją własną drogę motywacji. Coś, co sprawi, że ruszymy tyłek z kanapy, odłożymy paczkę chipsów na półkę sklepową, czy zrobimy krok w stronę tego, co do tej pory wydawało się dla nas takie nieosiągalne. A każdy kolejny krok napędzi ten następny, i następny i potem jakoś już będzie…

Obiecuję!

wtorek, 22 marca 2016

Fit: Ciasteczka owsiane z cynamonem

Od dawna chodziły za mną ciasteczka owsiane.

Ze względu na to, że nie jem teraz w ogóle słodyczy, chciałam zdobyć przepis na takie w wersji fit. Bez cukru, bez tłuszczu, ale ze smakiem!

Grzebałam, grzebałam i coś wygrzebałam. Zmodyfikowałam, dodałam coś od siebie i powstało właśnie takie małe cudo, którego przygotowanie zajęło mi dosłownie kilka minut (plus kwadrans w piekarniku).
Ciasteczka mięciutkie, sycące. Smak - genialny. Rozeszły się w kilka chwil. I zapach cynamonu rozchodzący się po całym domu.
Pitek od razu wsunął aż cztery (a owsianki nienawidzi i nazywa ją pieszczotliwie moją "paszą").

Przepisem się dzielę, bo naprawdę warto! Prawdziwa bomba energetyczna!

CIASTECZKA OWSIANE Z CYNAMONEM


Składniki:
- 2 duże banany (lub 3 mniejsze)
- 5-6 suszonych daktyli
- 1 szklanka płatków owsianych (ja używam górskich)
- 1/2 szklanki płatków orkiszowych/ gryczanych (lub jakichkolwiek innych)
- 3/4 szklanki drobno posiekanych migdałów, orzechów laskowych (ja dałam nerkowce), żurawiny, słonecznika itp.
- 2 łyżki wiórków kokosowych
- pół łyżeczki cynamonu (opcjonalnie, jeśli lubi się jego zapach)

Banany blendujemy na gładką masę. Daktyle zalewamy wrzątkiem (kilka łyżek) i czekamy chwilę aż zmiękną. Dodajemy je do bananów razem z wodą i blendujemy. Do powstałej masy wrzucamy płatki owsiane, orkiszowe, kokos, orzechy i cynamon. Czekamy aż płatki trochę zmiękną (ok. 10 minut).
Z powstałej masy powinno dać się uformować nieduże kulki (wielkości orzecha włoskiego). Jeśli konsystencja jest zbyt rzadka, dodajmy więcej płatków owsianych. Kulki wykładamy na blachę pokrytą papierem do pieczenia i formujemy z nich ciasteczka.

Pieczemy 15 minut w temp. 180 stopni C.

Ciasteczka przechowujemy w zamkniętym pojemniku. Nawet na drugi dzień są mięciutkie i pachnące. Mniam!


Już niedługo wakacje...

Dziś dzień wolny od treningu. Za to wczoraj dołożyłam sobie za dwoje. Pod koniec padłam na matę i nie mogłam złapać oddechu! Czułam satysfakcję z dobrze wykonanej roboty! I obolałe nogi również!
Dziś trochę czuję wczorajsze wysiłki, ale przecież o to w tym chodzi.
Policzyłam, że do wyjazdu na nasze piękne, greckie wakacje zostało nam tylko 11,5 tygodnia. Oł jeee! Za 11,5 tygodnia będę wygrzewać się w Kefalońskim słońcu popijając najpyszniejsza na świecie grecką kawę! Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli te wakacje spędzić w innym miejscu! Kefalonia bez wątpliwości odcisnęła się w naszych duszach swoim turkusowym pięknem.
Pitek tez od razu przystał na tą propozycję. Będzie znowu wypuszczał się na to swoje czaplowanie (w naszym słowniku: szukanie muszelek, brodząc w wodzie jak czapla) i pewnie znowu przywieziemy ich niezliczoną ilość w tubach po chipsach (zakładając, że chipsów w tym roku nie będzie, to nie mam pojęcia w czym je przywieziemy!).
Aaaaa, nie mogę się już doczekać. Do Lixouri jedziemy po raz drugi (w ubiegłe wakacje byliśmy tam pierwszy raz), i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś na pewno tam wrócimy. Swoją drogą muszę poświęcić jakiś jeden post na opisanie uroków tamtego miejsca. A jest o czym pisać. Raj na ziemi, taki nasz, taki mały, taki wyjątkowy.

No, ale… najgorzej będzie z utrzymaniem swojego apetytu na wodzy. Miejscowe jedzenie nie ułatwia zachowania zdrowego rozsądku w kwestiach diety. Kurczę, no przecież muszę się jakoś powstrzymać. W końcu, dwa dni po przylocie do domu mam pierwszą przymiarkę sukienki ślubnej. Ale byłby numer, gdybym się w nią nie zmieściła… Nieeee, odrzucam takie koszmarne myśli! Choć to wielce możliwe… Aj!
No, ale wracając do tematu i do spraw przyziemnych, postanowiłam, że te kilkanaście tygodni wykorzystam na jeszcze bardziej intensywne treningi. Nie ma lekko. Muszę dać z siebie wszystko do samego wyjazdu! A potem jeszcze bardziej! Tak! Zamierzam codziennie rano biegać sobie po plaży (Xi, zachęca do tego, jak żadna inna plaża) i co kilka dni odstawić jakiś konkretniejszy trening. Do tego czasu, będę jeszcze bardziej uważać na to, co jem i postaram się przerzucić na 6-dniowy tryb ćwiczeń. Day off wypadnie mi wtedy tylko w niedzielę. Zobaczymy, czy podołam.
Może w ten sposób, na dwutygodniowym wyjeździe, uda mi się nie odzwyczaić od ćwiczeń i nie przybrać (znacząco!) na wadze. Trzymajcie kciuki.